Pijmy na zdrowie!

Woda to podstawa zdrowego życia. Jak pić? Jak zwykle, czyli rozsądnie i z umiarem. I „wsłuchiwać się” w potrzeby organizmu. Wydaje się, że jedynym racjonalnym wyjściem jest sięganie po wodę „bez dodatków”. Resztę potrzebnych rzeczy dostarczymy w urozmaiconej diecie.

„Woda źródłem życia” głosi popularny slogan. Skądinąd bardzo zgrabny z biologicznego punktu widzenia. Ale slogan to nie wszystko! Bo skoro woda jest tak ważna, wypada zapytać, ile jej potrzebujemy? Czy legendarne już 2 litry dziennie to idealna dawka? Bo może są sytuacje, kiedy potrzebujemy jej więcej albo mniej?

To w końcu ile? Jak to? Tyle, ile trzeba! Rozczarowani? A ja twierdzę, że parę miliardów ludzi nad tym się w ogóle nie zastanawia. Banalne? Tak, do bólu! Po prostu!

I tu dotykamy bardzo ważnej rzeczy. To „naukowe podejście” do wszystkiego staje się trochę, a nawet raczej, groteskowe. Ale wracając do pytania: o naszych potrzebach decyduje mechanizm pragnienia – pijemy, bo nam się chce pić. Tak jest u wszystkich zdrowych ludzi. Róbmy to, czego domaga się nasz organizm! Oczywiście mam cały czas na myśli tylko wodę, a nie płyny jako takie. Bo tu wyobraźnia podpowiada nam wiele i bywa z tym różnie…

I jeszcze jedno. Źródłem wody jest także pokarm i, o czym wielu nie wie, nasz metabolizm. Może zatem zdarzyć się sytuacja, że wcale nie musimy po nią sięgać. Spróbujmy wyobrazić sobie zwierzęta spędzające całe swoje życie na pustyni… One nie piją jej wcale. Czerpią ten drogocenny płyn ze zjadanego pokarmu i z metabolizmu (tzw. woda metaboliczna, która powstaje z wdychanego…tlenu i wodoru współtworzącego pokarm).

Życie pojawiło się w wodzie. Taka jest „oficjalna wersja” i trudno się z nią nie zgodzić. A więc nasze zdrowie to odpowiednie nawodnienie! Bo rola wody w organizmie jest nie do przecenienia. Musimy więc nieustannie zapewniać jej optymalną, ściśle ustaloną ilość. I sama Natura dba o to mityczne „odpowiednie nawodnienie”. Jego mechanizm opiera się przede wszystkim na kontroli stężenia substancji rozpuszczalnych w wodzie, czyli tzw. osmotycznie czynnych. Są to przede wszystkim elektrolity, w tym sód, chlor i potas. Te dwa pierwsze to nic innego tylko zwykła sól kuchenna. Każdy z nas widzi jej potężny wpływ na wodę, ot choćby podczas robienia różnych sałatek warzywnych. Wystarczy liście sałaty czy plasterki ogórka posypać solą i po jakimś czasie wszystko robi się dziwnie „mokre”. Jony sodu i chloru „wyciągają” bowiem wodę na zewnątrz.

Dokładnie to samo zjawisko (osmoza) „rządzi” na poziomie komórek i tkanek organizmu. I jest niezwykle precyzyjnie nadzorowane, m.in. przez podwzgórze mózgu i korę nadnerczy oraz, co oczywiste, nerki. To działa u wszystkich; u zdrowych – perfekcyjnie, u chorych – niekoniecznie. Niektórzy z nas cierpią na tzw. moczówkę prostą, w której zaburzenia gospodarki wodnej są bardzo groźne. No, ale jeśli produkuje się mocz w ilości co najmniej kilkakrotnie większej niż zwykle, jest to zupełnie zrozumiałe. I nie mylmy tego z grillowaniem „zabezpieczonym” kilkoma skrzynkami piwa!

Czy można wypić za dużo wody? Czy może nam to czymś grozić? Można! I wielu robi to zgodnie z zaleceniami…dietetyków. Wróćmy na moment do tych legendarnych „dwóch litrów”. Wyobraźmy sobie, że sięga po nie drobna nastolatka (o masie 40-50 kg) i słusznej postury (2-3-krotnie cięższy) mężczyzna. Efekty? Jemu to niekiedy nie wystarcza, a dziewczyna…może wpaść w naprawdę poważne tarapaty. Grozi jej przewodnienie, np. zatrucie wodne, któremu często towarzyszą niebezpieczne obrzęki, w tym także mózgu. W skrajnych przypadkach dochodzi do zatrzymania akcji serca wskutek głębokich zaburzeń stężenia wspomnianych elektrolitów. Właśnie w ostatnich dniach świat obiegła wiadomość, że najbardziej prawdopodobną przyczyną śmierci Bruce’a Lee była wypita w zbyt dużej ilości woda: SPRAWDŹ.

Po jaką wodę należy sięgać? Z kranu bądź filtra, mineralną, z bąbelkami czy bez? Zawsze zastanawiałem się, jak sobie dają radę dzikie zwierzęta, które korzystają z „brudnej wody”. Przypomnijcie sobie filmy przyrodnicze z tymi bajorami pełnymi błota robiącymi za „wodopoje” dla stad bawołów, antylop, słoni, żyraf, zebr czy nawet lwów. Przecież pełno w niej „odrażających” rzeczy. A już na pewno różnych żyjątek, niekoniecznie nastawionych przyjaźnie do „konsumenta”. Niesamowite!

Tymczasem w naszym przypadku ten problem jest podnoszony zawsze. Bo woda jest dla nas jednym z najważniejszych źródeł patogenów. Wirusy, bakterie, pierwotniaki, grzyby, robaki…A i filtry niekoniecznie pomagają. Są one również nieskuteczne w przypadku mikro- i nanoplastiku, w tym tzw. mikrofibry, które stają się ostatnio poważnym problemem.

Jednak nie wszyscy podzielają te obawy. Zupełnie niedawno w USA pojawiła się moda na picie wody surowej (raw water). I nie chodzi o zwykłą kranówę, lecz o taką, która ma zawierać probiotyki, czyli „dobre bakterie”. Powrót do źródeł? Coś w tym jest. Wielu z nas pamięta wodę prosto ze studni. Była „najlepsza”!

Wróćmy na koniec do znaczenia prawidłowego uwodnienia naszego organizmu. Bo wodę za wszelką cenę trzeba utrzymać w organizmie. Ale w odpowiedniej ilości. Powszechnie znane jest określenie, że woda „zatrzymuje się w organizmie”? Co to oznacza? Ile tej wody powinniśmy mieć?

Uwodnienie, jak już wspomniałem, zależy od bardzo wielu czynników, w tym hormonów, nerek, wątroby, jelit, diety oraz podaży elektrolitów i samej wody. Jeśli „zatrzymuje się” ona w organizmie, jest to oznaką nieprawidłowości. Przykładem takiego stanu może być choćby mała opuchlizna po ukąszeniu owada (efekt lokalnych zaburzeń w rozmieszczeniu wody między komórkami i ich otoczeniem) czy wspomniane już obrzęki oraz „niewytłumaczalny” wzrost masy ciała, np. w ciąży.

Ile jest w nas wody? A to zależy w kim. Nigdy nie lubiłem tzw. norm, bo praktycznie takowe nie istnieją. Wielu w tym momencie będzie kręcić nosem, ale do tego tematu jeszcze wrócimy. Zupełnie odmienna jest procentowa zawartość wody w różnych tkankach, u kobiet i mężczyzn, u noworodków, dzieci i osób dorosłych, u szczupłych i otyłych…Ogólnie jest to wyraźnie ponad 50% masy ciała. I ta wartość nieustannie waha się, wręcz z dnia na dzień, co jest związane ze zmianami ilości wspomnianych elektrolitów.

Jest to wykorzystywane choćby w reklamie diet-cudów, gdzie różnej maści „fachowcy” obiecują efektywną utratę masy już po tygodniu stosowania zaleceń. I mają rację, tyle, że to nie jest trwała utrata tkanki tłuszczowej, lecz jednoczesne pozbycie się z organizmu i wody, i elektrolitów.

A tak na marginesie – 1000 g tłuszczu (5 kostek smalcu) to 8000 Kcal. Codziennie potrzebujemy 2000-3000 Kcal. Łatwo przeliczyć, że – nawet nic nie jedząc – przez tydzień spalimy nie więcej niż 2-3 kg. Ale tak się nie da, więc prawdziwe efekty „rewelacyjnej diety” są daleko skromniejsze.

Bo „praw fizyki Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb” – jak nauczał Majster (Jan Kobuszewski) z kabaretu „Dudek”!

Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Do góry ↑