Witamina C (kwas askorbinowy) to jedna z najbardziej znanych substancji, których nie potrafimy syntetyzować. Znajdujemy się w identycznej sytuacji jak choćby inne naczelne czy świnka morska. Bo takie szczury już nie mają z tym żadnych kłopotów. Ta pochodna glukozy jest zwykle opisywana jako silny przeciwutleniacz, który spełnia kluczową rolę w wielu istotnych dla zdrowia procesach.
Skąd tak długa lista przypisywanych jej funkcji? Stąd, że stoi ona „na straży” prawidłowej gospodarki elektronami, których źródłem są procesy energetyczne zachodzące w mitochondriach – głównym miejscu powstawania ATP – naszej „biochemicznej waluty”. A w tych ostatnich najbardziej niebezpiecznym procesem jest…synteza wody. Bo właśnie on jest głównym źródłem tzw. RFT (ROS, reaktywne formy tlenu), które mogą wręcz spustoszyć organizm poprzez inaktywację enzymów oraz uszkodzenia DNA i lipidów błon komórkowych. Takim „niedobrym” tlenem zajmują się peroksysomy, a nasza witamina pilnuje (w towarzystwie kilku innych, np. A i E), by wszystko przebiegało jak należy. Problem jest wręcz fascynujący – chodzi tu i o zdrowie, i o hamowanie procesów starzenia. Do tematu będziemy wracać w przyszłości.
Jak zadbać o to, by tak ważnego związku w naszym organizmie nigdy nie zabrakło? Zacznijmy od takiego spostrzeżenia. Aktywność całego jabłka związana z obecnością witaminy C jest wielokrotnie wyższa od aktywności wyizolowanej z niego witaminy. To, w jaki sposób organizm wykorzysta określony składnik odżywczy, zależy bowiem od innych, spożytych razem z nim. Wiele związków chemicznych obecnych w żywności i krążących w organizmie składa się, prawdopodobnie, z setek i tysięcy analogów o zbliżonej aktywności, ale zróżnicowanej sile działania. Nie wierzysz? Sięgnij do „Ukrytej prawdy” Prof. Campbella. Inne, nader ciekawe, przykłady przytacza Dr Sheldrake w „Nowej Biologii”.

Ale dla współczesnej medycyny już sam pomysł, że roślinę należy traktować jako całość, jest zabobonem. Przecież jest „oczywiste”, że jeśli ma ona działanie lecznicze, oznacza to, że zawiera jakiś związek chemiczny, który trzeba wyizolować, ustalić jego budowę chemiczną i podjąć na przemysłową skalę produkcję syntetycznego odpowiednika. O co w tym wszystkim chodzi? Tak, tak, o kasę! Słyszeliście o Big Pharma? Tyle, że to ślepa uliczka!
Ale większość z nas się nad tym nie zastanawia. Przeciętny, przeziębiony „konsument” ustawia się (obowiązkowo w maseczce!) w aptecznej kolejce i „uprzejmnie” prosi „Panią Magister” o witaminę C (jak się bardziej orientuje, od razu życzy sobie „rutinoscorbin”; a już całkiem nieźle rozeznani w suplementacji – scorbolamid; ale ten już jest potencjalnie groźny, bo zawiera salicylany powodujące u wielu z nas reakcje alergiczne). I co? I nic! Nie każdy farmaceuta (a szkoda!) zna Campbella! Na pewno nikogo nie odeśle do najbliższego warzywniaka! W tym momencie mniej ważne jest, czy witamina rzeczywiście pomaga w przeziębieniu. Zdania są podzielone i…chyba wszyscy mają po trochu rację.
Czy jest lepsze wyjście? Tak! Nawet dwa. Pierwsze i jedyne, przynajmniej dla ortorektyków (fanatycy „zdrowego” odżywiania): zakup „prawdziwej” witaminy C (uwaga! drogo, ale trudno, trzeba iść na kompromis!), bo w jej składzie są owoce aceroli i dzikiej róży, ekstrakt z pomarańczy (hesperydyna), rutyna i nie tylko…Dobre? A jakże! Ale nadal to tylko erzac…
No i jest wyjście drugie – naturalne, najprostsze, najtańsze i najbardziej optymalne: rokitnik (a z czym to się je?), owoc dzikiej róży (tak, tak, nalewka też!), jarmuż (próbowaliście?), brukselka (dla wielu jej zapach jest nie do zniesienia! cóż, zdrowie niekiedy wymaga wyrzeczeń), brokuł (wg niektórych tragedia!), kiszona kapusta (tylko nie to! zawołają chórem miłośnicy pomidorowej i kotlecików z „naszprycowanego” kurczaka), czarna porzeczka, papryka, natka pietruszki i parę innych…
Wybór należy do Ciebie!
A co z tym szkorbutem, którym straszyli nas na lekcjach? Spoko, dziś gra idzie o co innego!

Dodaj komentarz