Dziś umieszczam pierwszą z serii notek o naszym problemie nr 1, czyli otyłości. Oczywiście doskonale pamiętam, żeby zamknąć „temat cholesterolu” i LGBT. Niestety, w tym momencie cierpię na chroniczny brak czasu – zaczął się…sezon na ptaki. I tak będzie do końca czerwca. Ale znajdę parę godzin i spróbuję jak najszybciej podsumować obydwa podjęte zagadnienia. Bo w kolejce czeka, oprócz otyłości, także cukrzyca.
Oto „nieoceniona” WHO uznaje otyłość za najgroźniejszą chorobę przewlekłą prowadzącą do rozwoju chorób układu krążenia, cukrzycy typu 2, zespołu metabolicznego, zaburzeń hormonalnych i niektórych nowotworów. Jeśli tyle w tym prawdy, ile w stwierdzeniu, że koronawirus jest budzącym grozę i siejącym śmierć patogenem, to możemy jeszcze spać spokojnie.
Wg oficjalnych danych w 1975 r. otyłych było około 100 mln ludzi, a dokładnie pół wieku później będzie, podobno, 2.7 mld. Skąd ta astronomiczna wielkość? Ano stąd, że jak nasze BMI (body mass index) przekroczy mityczną wartość 25 (oblicz sam: masę ciała podziel przez kwadrat wzrostu), to jesteśmy grubi i już! Matematyka nie kłamie. Oczywiście wskaźnik uwzględnia wiek i dla osób starszych jest nieco łaskawszy, ale nie zmienia to jego ARBITRALNEGO charakteru. WHO szacuje, że koszty medyczne obsługi takiej rzeszy grubasów mogą sięgnąć rocznie 1.2 bln $. Niby imponujące, ale same Stany Zjednoczone wydają w tym samym czasie aż 740 mld na zbrojenia. No cóż, rola żandarma – strażnika światowego ładu zobowiązuje.
W Polsce nadwagę lub otyłość ma już 23.2% ludności. W Europie najwięcej osób otyłych jest w Anglii (27.3), Irlandii (25.5) i Czechach (23.8), najmniej – w Serbii (17.8), Holandii (18.6) i Danii (19%). W USA z dolegliwością zmaga się – póki co – 34.3% populacji, ale w 2030 r. może to być prawie połowa (47%). Podobnie wyglądają prognozy dla Kataru, Kuwejtu, ZEA i Arabii Saudyjskiej.
Popatrzmy jeszcze na wszystko od strony biznesowej. Gdyby nadwaga była problemem niewielkiej liczby ludzi, nie zainteresowałaby specjalnie przemysłu medycznego. Tymczasem rosnąca liczba otyłych sprawia, że stają się oni interesującą grupą. No i żyją w bogatych krajach. Marketingowo to świetna wiadomość.
Ale wróćmy na moment do definicji nadwagi i otyłości. Kto tak naprawdę się w niej mieści? Wydaje się, że o wiele większa jest liczba tych, którzy myślą, że są grubi lub, którym można to wmówić. I to te dwie grupy stały się…klientami przemysłu medycznego dzięki wykorzystaniu pewnych „pomocy naukowych”. Oczywiście to nie oznacza, że problem nie istnieje, chodzi tylko o jego prawdziwy obraz.
I mała ciekawostka. Wiecie, kto „wymyślił” BMI? Ten sam człowiek, dr Keys, który swego czasu postraszył nas – i to nader skutecznie – tłuszczami. Pisałem o tym w serii notek o cholesterolu. Co prawda koncepcję zasięgnął jeszcze z pierwszej połowy XIX w. (spostrzeżenia Queteleta), ale…liczą się efekty. A te były imponujące.
Nie muszę dodawać, że „naukową wartość wskaźnika” wsparły pewne branże, które narzuciły milionom „grubasów” nowy ideał piękna w postaci przeraźliwie chudych modelek i aktorek. Zestawmy to wszystko ze sobą i…mamy nowy prężny rynek. Bussines as usual! Jeszcze do tego wrócimy.
A może problem jest całkiem banalny? Popatrzmy chwilę na Kraj Kwitnącej Wiśni…
Spośród 127 mln mieszkańców Japonii tylko 5,5 mln (4,3%) to osoby otyłe. Oto 5 tajemnic Japończyków:
- dużo chodzą i jeżdżą rowerami,
- jedzą mniejszymi porcjami,
- spożywają dużo warzyw (szczególnie liściastych) i owoców morza,
- często sięgają po produkty fermentowane (zmniejszają stany zapalne będące podłożem wielu chorób, w tym otyłości i nadwagi),
- w ich menu są zdrowe przekąski – ciastka ryżowe, czerwona fasola, przekąski z wodorostów, orzechy, nasiona i różne desery z owoców.
Czy to naprawdę jest takie proste? Chyba niekoniecznie. Przyjrzyjmy się…
Od czego, tak naprawdę, stajemy się „grubi”?
Wg WHO wszystko jest bardzo proste: podstawową przyczyną otyłości i nadwagi jest zaburzenie równowagi energetycznej pomiędzy kaloriami spożywanymi a wydatkowanymi. Mówiąc inaczej: albo za dużo jemy, albo zbyt mało się ruszamy, albo i jedno, i drugie. Zgodnie z tą logiką każdy nadmiar kalorii – niezależnie od tego, z jakich źródeł pochodzą – nieodwołalnie prowadzi do dodatkowych kilogramów.
Ale skoro to takie oczywiste, dlaczego ludzi otyłych przybywa???
Rozbieżność między problemem a proponowanym jego rozwiązaniem sugeruje dwie możliwości:
- propozycje są dobre, ale ludzie (z różnych przyczyn) nie potrafią lub nie chcą o siebie zadbać, a pytanie „dlaczego przyjmujemy więcej kalorii niż zużywamy” pozostaje nadal bez odpowiedzi;
- nasze rozumienie problemu i wskazówki dotyczące jego rozwiązania są błędne, bo…może naprawdę tyjemy nie z powodu naruszenia równowagi energetycznej, lecz w wyniku zaburzeń równowagi hormonalnej?
Hipoteza hormonalna próbuje odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego przyjmujemy więcej kalorii niż to jest potrzebne i dlaczego ten nadmiar jest odkładany w tłuszczach?
Była ona znana od dawna, ale została zarzucona w latach 1970. gdy „udowodniono”, że tłuszcze nasycone i cholesterol znacząco podnoszą ryzyko chorób układu krążenia.
Przyjęto, że wszystkie tłuszcze są „złe” i warto je zastąpić produktami o obniżonej zawartości tłuszczu bądź beztłuszczowymi, bogatymi w „dobre” węglowodany. Zbyt pochopnie uznaliśmy, że dieta niskotłuszczowa zapewni nam zdrowie i szczupłą sylwetkę.
Tymczasem tak naprawdę ważne jest, by nauczyć się rozróżniać zdrowe i niezdrowe tłuszcze oraz zdrowe i niezdrowe węglowodany. No ale jak to zrobić, skoro to sami naukowcy nam tę listę podsunęli? A z takimi fachowcami to nawet organizm nie daje rady!
Obsesyjnie licząc kalorie, straciliśmy z oczu naszego najgorszego wroga: produkty o wysokim indeksie glikemicznym. Spożywanie lekkostrawnych i szybko wchłanianych węglowodanów powoduje gwałtowny wzrost poziomu glukozy we krwi i uruchamia wydzielanie insuliny. Insulina obniża poziom glukozy we krwi, stymulując jej pobieranie przez komórki, w tym adipocyty, które zamieniają glukozę w lipidy i – przy wysokim stężeniu insuliny – nie uwalniają ich.
Hipoglikemia wzbudza uczucie głodu, a kolejne porcje węglowodanów mogą doprowadzić do insulinooporności. Ta z kolei, wydłuża okresy wzrostu stężenia insuliny, pogłębiając niekorzystne zmiany (wystarczy codziennie zdeponować 10-20 kcal w tkance tłuszczowej, by po kilkunastu latach pojawiła się otyłość i – dodatkowo – cukrzyca typu 2). Wspominałem o tym w notce o pasztecie i ciastach.
Hipoteza hormonalna sugeruje, że jedynym sposobem by zapobiec zjawisku (lub je odwrócić) jest unikanie węglowodanów podnoszących poziom insuliny i włączenie w to miejsce…tłuszczów.
Najwyższy czas, byśmy sobie wybili tę tłuszczofobię z głowy. Indeks glikemiczny IG (1981 r., David Jenkins) pozwala ocenić „szkodliwość” węglowodanów zawartych w różnych produktach. Związany z nim jest ładunek glikemiczny uwzględniający wielkość porcji. Obydwa wskaźniki diety nieustannie rosły ze względu na zwiększone spożycie węglowodanów i zmiany w technologii przetwarzania żywności. A regularne sięganie po posiłki o wysokim IG może doprowadzić do insulinooporności, typowej w cukrzycy typu 2 i nagromadzenia FFA (kwasy tłuszczowe) we krwi, co skutkuje stłuszczeniem wątroby (skutkiem może być chroniczny stan zapalny – zapowiedź chorób układu krążenia).
W 2002 r. David Ludwig jednoznacznie wykazał użyteczność IG w zapobieganiu i terapii otyłości, cukrzycy oraz chorób układu krążenia. Ale tego się nie reklamuje, bo niby po co?
W telewizjach nadal w kółko o szkodliwości tłuszczów i zaletach rafaello, że o snikersach nie wspomnę…

Dodaj komentarz